następujące: powierzono leczenie umysłowo chorych jeszcze większemu wariatowi. Gdzie
mają oczy kuratorzy gubernialni? Teraz natomiast, idąc za doktorem w głąb terytorium lecznicy, pułkownik nie patrzył już na domki dla lalek, lecz miał na oku ciągnące się wzdłuż ścieżki gęste krzaki głogu. Ktoś tam, z drugiej strony, skradał się, i to niezbyt zręcznie – szeleścił opadłymi liśćmi, trzaskał gałązkami. Łatwo by było dwoma skokami znaleźć się po tamtej stronie żywej przegrody i chwycić tuptacza za orzydle, ale Lagrange postanowił się nie spieszyć. Skręcili w wąską ścieżynkę, wzdłuż której ciągnęły się oszklone szklarnie z grządkami jarzyn, z kwiatami i drzewkami owocowymi. No, to się chwali – zaaprobował pułkownik, widząc za przezroczystymi ścianami i truskawki, i pomarańcze, i nawet ananasy. Wyglądało na to, że Korowin umie żyć ze smakiem. W centralnej oranżerii, przypominającej jakiś miraż oceaniczny – pełną bujnej zieleni tropikalną wyspę, królującą nad matowymi północnymi wodami – lekarz się zatrzymał. – Proszę – pokazał. – Dziewięćset sążni kwadratowych palm, bananowców, magnolii i orchidei. Kosztowało mnie sto czterdzieści tysięcy. Za to wyszedł z tego prawdziwy eden. I tu cierpliwość Lagrange’a wreszcie się wyczerpała. – Posłuchaj mnie pan, lekarzu-lecz-się-sam! – Pułkownik groźnie wybałuszył oczy. – Czy ja, pańskim zdaniem, kwiatki tu przyjechałem wąchać? Proszę mnie tu nie czarować! Gdzie Lentoczkin?! W gniewie pan Feliks bywał straszny. Drętwieli nawet portowi policjanci, co niejedno przecież widzieli. Ale Donat Sawwicz nawet oka nie zmrużył. – Jak to gdzie? Tam! Pod szklanym niebem, pośród rajskich krzewów. – I pokazał ręką oranżerię. – Sam się tam skrył, zaraz pierwszego dnia. Wymarzone dla niego miejsce. Ciepło, ścian ani dachu nie widać. Zgłodnieje – zje jakiś owoc. Woda też jest, wodociąg na miejscu. Chciał pan zobaczyć „siostrzeńca”? Bardzo proszę. Tylko że on stroni od ludzi. Może się schować, to prawdziwa dżungla. – Nie szkodzi, znajdziemy – powiedział pewnym głosem policmajster, szarpnął drzwi i wkroczył w wilgotny, lepki upał, od którego od razu rozmiękł kołnierzyk, a w plecy załaskotał strumyczek potu. Pan Feliks przebiegł kłusem po głównej alejce, obracając głową na prawo i lewo. Donat Sawwicz od razu został w tyle. Aha! Za bujną rośliną o nieznanej pułkownikowi nazwie – jadowicie zieloną, z drapieżnymi, czerwonymi pąkami – mignęło coś cielistej barwy. – Aleksy! – krzyknął policmajster. – Lentoczkin! Stój pan! Ale gdzie tam! Zachwiały się czerwone, lśniące liście, rozległ się lekki szelest uciekających nóg. – Doktorze, pan w lewo, ja w prawo! – zakomenderował Lagrange i rzucił się w pogoń. Potknął się o jakąś grubą, wijącą się po ziemi łodygę i gruchnął płasko na ziemię. I to właśnie pomogło. Patrząc z dołu, pan Feliks zobaczył koniec stopy, wyzierający zza włochatego pnia palmy – o dziesięć kroków, nie więcej. Tam się kochaneczek schował. Pułkownik podniósł się, otrzepał łokcie i kolana. – No dobrze, doktorze! – krzyknął. – Niech będzie. Nie chce, to nie trzeba. Powoli ruszył przez zarośla, po czym – hop w bok i chwycił za ramiona gołego człowieka. Tak, to on. Aleksy, syn Stiepana, Lentoczkin, szlachcic, lat dwadzieścia trzy, żadnych wątpliwości. Włosy kasztanowe, wijące się, oczy błękitne (w danej chwili dziko wytrzeszczone), twarz owalna, budowa chuderlawa, wzrost – dwa arszyny osiem werszków. – No, no, nie trzęś się – powiedział uspokajająco policmajster, bo dziwnie by mu było zwracać się do wariata z gołym tyłkiem per „pan”. – Przysyła mnie władyka Mitrofaniusz, przyjechałem ci pomóc. Chłopak nie wyrywał się, stał spokojnie, tylko bardzo mocno dygotał. – Teraz dam mu maleńki zastrzyk, żeby nie rozrabiał – rozległ się głos Korowina. Okazało się, że doktor ma w kieszeni płaskie metalowe pudełeczko. W pół minuty Donat Sawwicz złożył strzykawkę i napełnił ją przezroczystym płynem z małej fiolki, ale Alosza